Świadectwa

Odbudowane ruiny

Moją życiową przygodę z Pieszą Pielgrzymką Skałeczną zaczęłam 22 lata temu, w 1993 roku. Miałam wówczas 14 lat. Namówiła mnie moja chrzestna matka, która już wtedy miała kilkanaście lat pątniczego „stażu”. Przez kilka pierwszych lat pielgrzymowałam razem z nią, kilkoma innymi ciociami i wujami oraz paroma tak zwanymi przyjaciółmi rodziny. Po paru latach dołączył do nas mój tato, a gdzieś w okolicach mojej matury na kilka lat również i mama. Pamiętam jeszcze noclegi w stodole na sianie, kąpiele w miednicy, w zimnej wodzie ze studni (z latarką, po zmroku!), wrzące mleko przynoszone przez silnych Braci w wielkich żeliwnych garach od gospodarzy z noclegu i poranne dyżury przy wspólnotowym robieniu kanapek dla wszystkich pielgrzymów – bo tak się to wtedy wszystko odbywało. Właściwie kiedy sięgam pamięcią do wszystkich ważnych wydarzeń mojego dorosłego życia, Pielgrzymka Skałeczna zawsze jest w nich obecna. To na niej rozpoczął się czas mojego bardziej świadomego poznawania Boga, pierwsze nieśmiałe próby budowania dojrzalszej relacji z Jezusem Chrystusem. 

 

Członkowie naszej pielgrzymkowej Rodziny byli przy mnie, gdy przeżywałam pierwsze młodzieńcze bunty. Byli przy mnie, gdy szłam przez szkołę średnią, gdy zdałam egzamin dojrzałości, gdy się dostałam na studia, gdy zaczęłam moją pierwszą pracę… I byli przy mnie także wtedy, kiedy odeszłam od Boga, Kościoła i od nich. Gdy na kilka lat zerwałam z życiem sakramentalnym, przestałam pielgrzymować i zamieszkałam bez ślubu z dużo starszym ode mnie, zniszczonym przez nałogi, głęboko nieszczęśliwym, uzależnionym od alkoholu mężczyzną, moi Bracia i Siostry z Pielgrzymki Skałecznej też przy mnie byli. Modlili się za mnie przez te lata, kiedy mnie między nimi nie było. I nie jest przypadkiem, że to właśnie na Pielgrzymce Skałecznej dokonało się moje nawrócenie. Z tego piekła, w którym się zatrzasnęłam na własne życzenie, Bóg wydobył mnie cudem – i chyba w ostatniej chwili. Byłam bardzo głęboko poraniona życiem, które prowadziłam. Na Górze Choroń, tej, z której widać już Jasną Górę, 6 lat temu, w 2009 roku, Jezus Chrystus mocą Ducha Świętego dał mi łaskę chyba największą ze wszystkich, jakie w życiu otrzymałam: cud opamiętania się i chęci powrotu do Domu Ojca.

 

W to tej właśnie wspólnocie pielgrzymkowej krok po kroku, ramię przy ramieniu, mozolnie i z wielkim trudem odbudowywałam z ruin całe moje życie – duchowe, emocjonalne, a nawet fizyczne. Tutaj też, na Pielgrzymce, usłyszałam o istniejącej przy Skałce wspólnocie Bractwa Świętych Aniołów Stróżów, do której od 2010 roku należę. I również w 2010 roku w naszej pielgrzymkowej Rodzinie pojawił się nowy Brat. Kiedy do nas dołączył, był człowiekiem bezdomnym, żyjącym na ulicach Krakowa od 25 lat. Miał za sobą ćwierć wieku niebezpiecznego życia i wiele obyczajów trudnych do zaakceptowania w „ucywilizowanym” społeczeństwie. A jednak kiedy przyszedł na zapisy, nie został odrzucony. Wpisowe wpłacił za niego wtedy inny, dobrze wszystkim znany Brat, jeden z naszych pielgrzymkowych „sponsorów”. Wszystko, co ten bezdomny posiadał, miał ze sobą, w małym, podartym (ale fachowo zacerowanym!) plecaku. Gęste włosy sięgały do ramion a broda niemalże do pasa – spod gęstwiny szpakowatych splotów widać było właściwie tylko ciemne, przenikliwe oczy. Tak właśnie poznałam mojego męża, Marka. Pamiętam naszą pierwszą nieśmiałą randkę na murach ruin zamku w Olsztynie, dokąd uciekłam na wspólny spacer spod kurateli matki i ciotek jak młódka – choć miałam już przecież 31 lat! – i gromkie oklaski, jakie wieczorem tego dnia Marek zebrał od zgromadzonych na Apel pielgrzymów, bo się z tej okazji OGOLIŁ – zużywając na ten cel 11 jednorazowych maszynek do golenia, bo tylko takie mieli w miejscowym kiosku ruchu…

 

Rok później, na pielgrzymce w 2011 roku, w Leśniowie, odbyły się nasze zaręczyny, a za następny rok, dokładnie 19 lipca 2012 roku, w Sanktuarium Matki Bożej Patronki Rodzin, zawarliśmy Sakrament Małżeństwa. Teraz każdego roku obchodzimy w Leśniowie kolejną rocznicę, odnawiając nasze przyrzeczenia małżeńskie na łonie tej samej pielgrzymkowej Rodziny, która nigdy nas nie opuściła. Bo zanim Pan Bóg nas doprowadził do tego momentu, w którym obecnie się znajdujemy, w ciągu tych 5 lat naszej znajomości przeżyliśmy wiele bardzo ważnych, ale też bardzo trudnych chwil, w których Siostry i Bracia z Pielgrzymki Skałecznej stali za nami murem, wspierając nas modlitwą i pomagając nam radą. Moja rodzina bała się tego związku, zaakceptowanie mojego narzeczeństwa, a później małżeństwa ze starszym o 22 lata, mieszkającym w namiocie bezdomnym tapicerem meblowym początkowo okazało się ponad ich słabe, ludzkie siły.

 

Po ogłoszeniu naszych zaręczyn nastąpił trudny dla nas obojga rok rozeznawania woli Bożej z jednej strony, a z drugiej – walki o to, aby nasze małżeństwo mogło zostać zawarte w sposób formalny i ważny wobec zgłaszanych przez członków mojej rodziny przeszkód. Mój Ksiądz Proboszcz rozważał wszystkie aspekty sprawy, ciągle donosiliśmy mu nowe dokumenty. Będąc uczciwym i prawym kapłanem, nie mógł inaczej postąpić, bo Sakrament Małżeństwa jest święty – dlatego jestem mu szczerze i głęboko wdzięczna za postawę, którą wówczas przyjął, kierowany miłością do Jezusa Chrystusa. Tym niemniej był to dla nas obojga bardzo trudny rok. Był to też czas naszej intensywnej pracy nad sobą i formacji duchowej – z czego zdawałam sobie wówczas sprawę jak przez mgłę. Dodatkowo borykaliśmy się wówczas z potężnymi trudnościami finansowymi. Marek nigdzie nie mógł znaleźć pracy, ja miałam marne pół etatu w redakcji i rok posuchy na dodatkowe zlecenia. Żeby zdobyć pieniądze potrzebne na załatwienie wszystkich urzędowych formalności w Krakowie i w Kaliszu, skąd pochodzi Marek, po znajomości odmalowaliśmy we dwoje cały salon fryzjerski. I do samego końca nie wiedzieliśmy, czy ślub się w ogóle odbędzie. O tym, że mamy pozwolenie od Księdza Proboszcza, dowiedzieliśmy się w piątek wieczorem. A pielgrzymka, na której ślub miał się odbyć, wyruszała… w poniedziałek, czyli za trzy dni! Pamiętam, że w tamten piątek, kładąc się do snu, sięgnęłam po Pismo Święte, by (jak robię to codziennie rano i wieczorem) przeczytać kolejny fragment. I zanim jeszcze je otworzyłam, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie WSTRZĄSAJĄCA myśl, która wcześniej nam jakoś obojgu umknęła: przecież ślub w przyszłym tygodniu, a my nie mamy się w co ubrać! Ani sukni, ani garnituru, kompletnie nic!!! Fakt ten wydał mi się całkowicie ogłuszający, zwłaszcza, że w puszce na domowe wydatki miałam ostatnie 120 złotych – i wiedziałam, że to wszystko, co mamy oboje. Bezradnie otworzyłam Pismo Święte w miejscu, w którym skończyłam czytać rano, i trochę jeszcze bezmyślnie odczytałam kolejny fragment. Był to rozdział 6. Ewangelii wg św. Mateusza. Jezus mówił właśnie akurat do uczniów, żeby nie martwili się o jutro, ale przypatrzyli się liliom w polu, które Bóg przyodziewa piękniej niż cały przepych króla Salomona. Takie Słowo na taki czas!

 

Przeczytałam ten fragment kilka razy, a kiedy w końcu jego treść dotarła do mojej skołowanej głowy, zamknęłam Pismo Święte i powiedziałam Bogu: „Bardzo dobrze, Panie Boże, to teraz nas, proszę, ubierz”. I zasnęłam snem sprawiedliwego. W sobotę rano wstałam, wzięłam te ostatnie 120 złotych i wyszłam z domu. I w sklepie z tanią odzieżą używaną, na wagę, kupiłam wszystko: błękitną sukienkę, taki sam szal, czarny garnitur i – prawdziwy przebój! – męską koszulę w dokładnie takim jak sukienka i szal, błękitnym kolorze. Sznur pereł miałam z czasów młodości, buty i krawat pożyczyliśmy od przyjaciół. Marek natomiast, nie porozumiewając się ze mną w tej kwestii, przyniósł mi… błękitny słomkowy kapelusz, kupiony na straganie pod kościołem za 6 złotych – a ponieważ tego roku również, jak zawsze, szliśmy w pielgrzymce pieszo, taszcząc ze sobą wszystkie nasze ślubne tobołki, niosłam później ten kapelusz do Leśniowa cztery dni zapakowany w plecaku i nakryty, żeby się nie zniszczył… miednicą. Uroczystość zaślubin miała miejsce na czwartym noclegu, w czwartek wieczorem – specjalnie dla nas zmieniono plan i Msza Święta odbyła się tego dnia wyjątkowo wieczorem, a nie rano. Przez te cztery dni drogi do ołtarza wydarzyło się wiele rzeczy zabawnych i poważnych, które długo by tutaj wymieniać. Dość wspomnieć, że szliśmy, gubiąc wszystko po drodze i nawet tego nie zauważając, a pielgrzymi szli i wszystko to za nami zbierali, w swej życiowej mądrości nie mówiąc nam o tym – bo i tak nic by to wtedy nie dało. Oddali nam cały nasz zagubiony dobytek dopiero na Jasnej Górze, kiedy już powróciliśmy do jakiej takiej przytomności umysłów.

 

Na nasz ślub, chociaż był to sam środek tygodnia, zjechało się do Leśniowa mnóstwo przyjaciół: moi współpracownicy z dwóch różnych miejsc zatrudnienia, przyjaciele ze szkoły, współczłonkowie naszego Bractwa, a nawet – i to również był wielki cud! – rodzina Marka z Kalisza, z którą nie widział się kilkanaście lat. Ale z mojej rodziny nie było nikogo. Nie przyjechali, choć do ostatniej chwili miałam nadzieję, że ich ujrzę. Wchodząc do świątyni zobaczyłam nagle jedną, jedyną kuzynkę, z mężem i dwójką dzieci – i na ich widok rozpłakałam się zupełnie. Stałam przed ołtarzem, a po twarzy płynęły mi wielkie jak grochy łzy… Ale przecież nie byłam sama tego dnia. Był przy mnie mój Ojciec, była Matka – i byli moi Bracia i Siostry w wierze, wielka skałeczna Rodzina, która w intencji naszego małżeństwa tamtego dnia przyjęła Komunie Święte w liczbie 257! I jak nie dziękować Bogu za taki cud?! To Pielgrzymka Skałeczna prowadziła mnie do ołtarza i ona też urządziła nam później wesele. Przyznam, że do ostatniej chwili miałam nadzieję, że mama i tato przyjadą. Jeszcze wchodząc na Jasną Górę, w tym samym ślubnym stroju, rozglądałam się, czy ich gdzieś nie zobaczę. Wtedy ich tam nie było.

 

Ale są teraz – i to również zawdzięczam modlitwie naszych pielgrzymów. Znając całą sytuację, Pielgrzymka modliła się i za nas, i za moich rodziców. Dwa lata później, w 2014 roku, wydarzył się cud przemiany naszych serc i usiedliśmy razem – moi rodzice, babcia, mój mąż i ja – do wspólnego wigilijnego stołu. Od tamtego dnia święta spędzamy już razem, a Marek na co dzień otrzymuje od swoich teściów wiele duchowego i emocjonalnego wsparcia. I chociaż od dnia ślubu nasze życie bynajmniej nie stało się bajkową sielanką, to wyraźnie widzę, że z każdym kolejnym dniem jest bardziej wartościowe, a nasza miłość większa. Półtora roku temu oboje jednocześnie straciliśmy pracę. Żadnemu z nas nie przyznano zasiłku dla bezrobotnych – Marek przed utratą pracy miał za krótki staż a ja zbyt niskie wynagrodzenie. Zostaliśmy na ponad rok kompletnie bez środków do życia, zdani na łaskę innych. Niemal od razu ze wszystkich stron posypały się maile i SMS-y od ludzi z pielgrzymki z dobrymi słowami i propozycjami konkretnej pomocy. Pół roku temu dodatkowo nasze małżeństwo dotknął silny kryzys. Rozesłałam maile do ponad 200 pielgrzymów z prośbą o modlitwę. Reakcja była natychmiastowa: dziesiątki osób pisało słowa otuchy i zapewniało o wsparciu modlitewnym. Kryzys minął, a nasza wspólnota małżeńska jeszcze się umocniła. Teraz nadal borykamy się z rozmaitymi trudnościami. Wiele rzeczy jest jeszcze dla mojego męża zbyt trudne, wiele spraw jest też trudnych dla mnie – ale Bóg nas prowadzi swoimi ścieżkami, na których obok nas idą, krok za krokiem i ramię w ramię, nasi Bracia i Siostry w wierze. I właśnie dlatego każdego dnia dziękuję Bogu za to, że mi dał tę wielką Rodzinę naszej Pieszej Pielgrzymki Skałecznej.

 

Karolina Kalinowska